„Farba to nie brud” – rozmowa z Ivo Nikiciem towarzysząca wystawie – Pejzaż lat 90.

Marta Zielińska: Kiedy ukończył Pan warszawską ASP?

Ivo Nikić: Skończyłem studia w 2003 roku.

MZ: Dlaczego wybrał Pan akurat pracownię profesora Ziemskiego?

IN: Bardzo intrygowała mnie ta pracownia, jej specyfika, klimat takiego ortodoksyjnego malarstwa. Wystawy końcowe studentów były bardzo blisko tego, jak malował sam Ziemski. Zastanawiało mnie dlaczego tak jest, na czym to polega. Dlaczego wszyscy właściwie malują tak samo i panuje tam taka atmosfera sekty? Zrobiło to na mnie duże wrażenie. Tak duże, że postanowiłem wrócić do jego pracowni, po propozycji pozostania w Nowym Jorku. Nigdy potem tego nie żałowałem. Wejście w tę pracownię i kontakt z profesorem ukształtowały mój kręgosłup malarski. Nie ukrywam, że sama twórczość Ziemskiego była mi bardzo bliska. 

MZ: Z jakiego powodu?

IN: Ponieważ, kiedy byłem naprawdę młody, moje prace, odwrotnie niż jest teraz, miały w sobie dużo powagi. Nawet w samym kolorze. Używałem dużo brązów, fioletów. Zauważyłem to w pracach Ziemskiego. Nie miałem też tradycji malarskich w rodzinie, nikt z moich bliskich nie działał w obszarze sztuk wizualnych. I ta analogia, to co robiłem na samym początku, do tego co zobaczyłem w pracach Ziemskiego, uświadomiły mi, że można opowiadać w taki właśnie sposób. Żeby dostać się na Akademię musiałem przejść oczywiście przez te wszystkie etapy, przygotować się do tego co jest wymagane na egzaminie. Dopiero, kiedy byłem w pracowni u Ziemskiego, nastąpił moment odwrotu od malarstwa akademickiego, tradycyjnego. Specyfika pracowni polegała na malowaniu z modela lub martwej natury. Zacząłem zauważać wszystko to, co działo się poza pierwszym planem, czyli draperie, jej załamania, światło budujące formy. Nastąpił moment, w którym moja uwaga z ciała czy z modela przeszła w stronę tego co działo się poza nim. Człowiek stawał się coraz mniejszy i doszedł właściwie do znaku. Dokładnie pamiętam moment, w którym namalowałem obraz, który okazał się obrazem abstrakcyjnym. Spędziłem półtora miesiąca na malowaniu płótna, na którym człowiek stał się znakiem za sprawą użycia gestu. To wymagało dużego wysiłku, żeby dojść do takiego właśnie uproszczenia.

MZ: To bardzo ciekawe, co Pan mówi, ponieważ, przyglądając się Pańskim pracom mogłabym wysunąć podobną analogię w stosunku do malarstwa Rajmunda Ziemskiego, mam na myśli tę syntezę, pracę z kolorem i myślenie znakiem. 

IN: Wydaje mi się, że bardziej, będąc w pracowni Ziemskiego, poczułem, że wcale nie trzeba być „ziemniakiem” – tak nazywano studentów Ziemskiego. Myślę, że raczej chodziło o to, żeby czymś go zainteresować, on nie chciał wychowywać takich „ziemniaków”. Trzeba było nauczyć się go słuchać. Trzeba było myśleć o co mu chodzi. Komentując nasze prace mówił np.: „kawał maszyny”, albo że: „to trzeba przytrzymać”. Zastanawialiśmy się, co to znaczy, że coś należy „przytrzymać”. Jak już jest coś namalowane, to jeszcze trzeba to przytrzymać, wydobyć jeszcze coś z tego, w którymś momencie zaryzykować, żeby to jeszcze bardziej zadziałało. Powtarzał też, żebyśmy nie myśleli, że „złapaliśmy byka za rogi”. Nie chodziło o znalezienie patentu na obraz, a raczej o to, żeby był progres, niezatrzymywanie się. Ta specyficzna terminologia, której używał, była bardzo nieprecyzyjna i wymagająca. Z jednej strony sugerował konkretną pracę z płaszczyzną, a z drugiej wymagał samodzielnego dojścia do tego. Nie prowadził studenta za rękę. Dawał swobodę i autonomię działania. Znałem jego obrazy, ale nie miałem poczucia, że muszę malować jak on, a zbudować swój własny świat. Z początku miałem wrażenie, że był to taki dziadek, który przychodzi i wypala cygaro, i nie do końca może już się orientować w sytuacji. Ale on miał doskonałą pamięć. Żył naszą pracownią i było to dla niego bardzo ważne, jak rozwija się obraz. Dla każdego z nas było wielką nobilitacją, kiedy profesor wybierał kilka z naszych prac do przeglądu, podczas których udzielał uniwersalnych korekt dla wszystkich. 

MZ: Czy w latach 2000. funkcjonował mit profesora Ziemskiego? Czy była to, w jakimś sensie, legendarna postać na Akademii? 

IN: W tym czasie istniały oczywiście bardziej strategiczne pracownie, np. pracownia profesora Tarasewicza. Może nie było to jeszcze tak powszechne jak dziś, np. wybór profesora, który ma większe kontakty w świecie art world’u i ściąga kuratorów, którzy zwracają uwagę na studentów. W pracowni u Ziemskiego w ogóle nie chodziło o to. Prestiż pracowni budował swoją osobowością, ale też niedostępnością. Kiedy studiowałem, jego asystentem był Wojciech Cieśniewski, który stanowił bufor między profesorem a nami, przez co rzadko można było bezpośrednio z nim porozmawiać. Zdarzały się jednak momenty, jak wspólne wigilie, kiedy przychodził i chciał wejść z nami w bliższą relację. Postać Ziemskiego była dla mnie w jakimś sensie postacią mistyczną. Nazywam go często „papieżem malarstwa”. Kiedy wchodził do pracowni zapanowywała bezwzględna cisza, a same przeglądy u niego wywoływały u mnie fizyczny stres. Chciałem pchać, jak on to mówił: „sprawy do przodu”. I pchałem te swoje sprawy, ale też bałem się, że trochę „przeginam”.  

MZ: Czy profesor Ziemski nauczył Pana myślenia malarskiego, myślenia obrazem?

IN: Teraz, gdy o tym myślę, działając już w pełni autonomicznie, nie zastanawiam się nad kompozycją. To wychodzi zupełnie naturalnie, te wszystkie rzeczy, których się wcześniej uczyło zawierają się w obrazie instynktownie. Kiedy mój obraz znalazł się przypadkowo w towarzystwie obrazu Ziemskiego, zauważyłem jak one ze sobą mocno korespondują. Ten jego silny gest malarski jest mi niezwykle bliski. Czuję, że było to podobne ryzyko. Wiem ile kosztuje mnie zrobienie czegoś takiego, co wyglądałoby na coś kontrolowanego a jednocześnie nonszalanckiego. 

MZ: Czy było coś, przeciwko czemu się Pan zbuntował, jeżeli chodzi o pracownię lub naukę profesora Ziemskiego?

IN: Nie wiem czy to był bunt. Uważałem, że w obrębie malarstwa mogę tworzyć też np. wideo, będąc nawet w takiej ortodoksyjnej pracowni. Czułem, że mogłem robić totalnie niemalarskie akcje, odnoszące się np. do przestrzeni publicznej. Ważne dla mnie w malarstwie jest też poczucie humoru, nieewidentny żart, na który mogę sobie pozwolić. Na pewno nie czułem się ograniczony.

MZ: Na sam koniec, proszę powiedzieć jak wspomina Pan Profesora Ziemskiego? 

IN: Wspominam go bardzo ciepło. Może przez to, że miałem wtedy dziadka w podobnym wieku. Imponowało mi to, że był do końca malującym artystą. Prowadził pracownię malarstwa i do końca robił swoje własne rzeczy, że był dość szorstkim gościem, ale do tego też bardzo wrażliwym. Mam jedno takie wspomnienie; raz kiedy się z nim witałem i byłem pobrudzony farbą, za co przeprosiłem, on mi odpowiedział: „farba to nie brud” i to mocno utkwiło mi w pamięci. 

–  –  –

Ivo Nikić urodzony w Prisztinie, mieszka i pracuje w Warszawie. Posługuje się malarstwem, fotografią, filmem wideo i akcjami miejskimi; tworzy obiekty i instalacje.